Od dawna bowiem nie mieliśmy tak wyrównanego wyścigu do ostatnich metrów. Od dawna nie było tak zażartej walki o zwycięstwo. De facto ostatnia wyrównana rywalizacja o najwyższe pozycje to walka Hamilton – Verstappen z sensacyjnym, finałowym wyścigiem, czyli Abu Zabi 2021. A trzeba pamiętać, że przed tym, jak Toto Wolff wypowiedział tak ikoniczne słowa, jak „No, Mickey, no!” mieliśmy niemal dekadę całkowitej dominacji Mercedesa. Tak więc Formuła 1 ma głęboki niedosyt tej otwartej walki, tej nieprzewidywalności wyników, a główna krytyka najszybszej kategorii wyścigowej opiera się właśnie na zarzucie „wyścig jak procesja”.
W Imoli procesji nie było. Co więcej, nie było jej już po raz drugi z rzędu i to za sprawą tego samego składu i zawodnika, a więc duetu McLaren – Norris. Jest zatem szansa, że nie był to jedynie „pojedynczy wybryk”, ale oznaka stabilnej formy. Miami było tak kluczowe i samo w sobie stanowiło przełom, ponieważ pierwszy raz od bardzo dawna Verstappen musiał ulec rywalowi ze względu na deficyt prędkości. I to prędkości wyścigowej! Max w swoim Red Bullu był w ostatnich latach bardzo trudny do pobicia w trakcie kwalifikacji, ale to właśnie tempo wyścigowe stanowiło zdecydowanie konkurencję pokazową, którą Verstappen deklasował innych. Pamiętamy liczne wypowiedzi Marko czy Hornera (w zeszłym roku, kiedy jeszcze czarne chmury nie zaczęły gromadzić się nad szefem teamu) w trakcie wyścigowych weekendów, kiedy Max nie startował z pierwszego pola. Bardzo charakterystyczny, przynajmniej dla mnie, był brak jakiejkolwiek niepewności graniczący z lekceważeniem konkurencji, a u podstaw takiego nastawienia leżała właśnie świadomość szybkości wyścigowej. Max z reguły, od momentu dopuszczenia DRS, po prostu kontrolował wyścig, dysponując rezerwą szybkości, która umożliwiała mu wypracowanie przewagi oponowej. Tym razem było inaczej. Przegrał, ponieważ w wyścigu okazał się wolniejszy, a na Imoli wyraźnie korzystniejsze tempo degradacji opon uzyskał Norris. Tym bardziej, że jechał na drugiej pozycji, bez tak pożądanego „czystego powietrza”, którym dysponował Verstappen.
Intrygujące jest to, że zaostrzona konkurencja nie tylko odpowie na tęsknoty kibiców, ale o wiele bardziej skutecznie przetestuje prawdziwą wielkość Verstappena jako wielokrotnego mistrza świata. O wiele bardziej niż era całkowitej dominacji Red Bulla rzecz jasna. Paradoksalnie Verstappen, który regularnie podkreślał otwartość, czy wręcz gotowość do ostrej rywalizacji powinien być do tego typu nowego rozdania nastawiony pozytywnie, a już po tych dwóch, ostatnich weekendach widać nerwowość. Jestem daleki od umniejszania zasług Verstappena. Max należy już teraz do najlepszych kierowców wszechczasów. Widzę jednak, poza samą, najczęściej rewelacyjną jazdą, w której oprócz prędkości największe wrażenie robi regularność i bezbłędność, pewną otoczkę. Widzę długofalowe i konsekwentne budowanie legendy, wedle której Max jest w zasadzie niezastąpiony i w równorzędnym samochodzie zdeklasuje każdego, z Hamiltonem i Alonso włącznie. Kluczowym elementem tej legendy był poziom wyników Pereza, a tu nie za bardzo chcę wierzyć w przypadki, wedle których, z wyścigu na wyścig z Checo, aspirującego do walki o tytuł, mamy Checo, który regularnie nie łapie się w Q3. To jest właśnie budowanie legendy i również dlatego taki test dla Verstappena jest bardzo pożądany.
Przede wszystkim jednak taki test podbudowuje jakościowo cały spektakl. Pisałem o regularności i niemal całkowitym braku błędów Verstappena. Wielu komentatorów wspomina o geniuszu designu, czyli o Adrianie Newey’u, wedle motta, że samochodem Newey’a „nawet Mazepin by wygrywał”. Rzeczywiście dokonania ma niebywałe i przy takim dorobku nie dziwi pewne zmęczenie wyścigami, szczególnie przy dość gęstej atmosferze wokół teamu (nawiasem mówiąc Adrian Newey chciał i próbował odejść ze sportu wyczynowego już wcześniej, do tej pory jednak nieskutecznie). Dla mnie to właśnie Imola była dowodem, jak w bezpośredni sposób ostra rywalizacja podnosi jakość ścigania. Max i zespół wiedzieli, po Miami, że łatwo nie będzie. Nie tylko po Miami, ale również po wolnych treningach we Włoszech. Stąd owa nerwowość Verstappena. Było początkowo zbyt podsterownie, za moment zbyt nadsterownie. Jasne, że na kwalifikacje trzeba było trafić w przysłowiową dziesiątkę z ustawieniami. I tu mam wrażenie, że trochę marginalizuje się wagę współpracy pomiędzy kierowcą, a inżynierem wyścigowym, w tym wypadku równie genialnym Gianpiero Lambiase. Wiele zachwytu przejmuje sam Max, że tak potrafi się skoncentrować, iż w kluczowym momencie jest w stanie dać z siebie przysłowiowe 110% (czyli wedle nomenklatury psychologii sportu jest tzw. zawodnikiem startowym, którego stres związany z decydującym momentem buduje, a nie paraliżuje).
To wszystko prawda, a jednak przy nerwowości Verstappena na początku weekendu stawiam na scenariusz, wedle którego to właśnie ten element współpracy z GP jest czynnikiem kojącym nerwy, stabilizującym i promującym konstruktywne podejście oraz rozwiązywanie problemów. Widać jak zgrany jest to duet, a w tym kontekście obecność Newey’a, Hornera czy Dr. Marko niewiele może wnieść. I ten skok formy, to wstrzelenie się w optymalny setup, nagle pomiędzy free practice, a quali, przy całej presji z zewnątrz i kłopotach z balansem auta to również bardzo ważny element żniw testu, o którym piszę. Test na razie zaliczony. Celująco.