Konkurencja zmusza do dodatkowego wysiłku. Nie ukrywałem, że taka zmiana rozkładu sił jest dla mnie swoistym egzaminem dla Verstappena. Po prostu dlatego, iż ostatnie dwa sezony miał zdecydowanie lżej. Nie ukrywałem również swoich wątpliwości. Obawiałem się, że Max może popaść w swoistą frustrację, obarczając winą zespół za zbyt niską konkurencyjność. W świetle ostatnich miesięcy i rozłamu w Red Bullu byłoby to tym bardziej kuszące. I muszę otwarcie przyznać, że jak dotąd Verstappen bardzo dobitnie potwierdza swoją wartość.

To, co Holender wyprawia w aktualnym sezonie, w jakże innej sytuacji od tej z zeszłego roku, jest godne najwyższego uznania. Max nie zostawia punktów na torze. Tam, gdzie jest potencjał, ba nawet szansa, korzysta z niej w pełni. Sam sprint był piątą wygraną Holendra na krótkim dystansie z rzędu. Totalna dominacja pomimo braku wyraźnej przewagi sprzętowej. Pamiętajmy, że duet Red Bull – Verstappen słynął w ostatnich kampaniach z fenomenalnie oszczędnego zużycia opon, co czyniło Maxa w zasadzie niezwyciężonym na dystansie wyścigowym, nawet przy lekkim deficycie tempa kwalifikacyjnego. Tej unikalnej przewagi już nie ma. Ba, czasem jest nawet strata, choćby w stosunku do McLarena i Max o tym wie. I w tym sęk, czyli… czas na rywalizację.

Wyścig, którego scenariusz, jak wiemy, nie był łaskawy dla Verstappena. Wszystko początkowo szło zgodnie z planem. Start bardzo dobry (notabene jak skutecznie zostały opanowane starty Verstappena – tak od strony sprzętowej, jak i czasu reakcji, czy trakcji, a przecież jakiś czas temu nie była to silna strona Maxa), ataki Norrisa opanowane, pieczołowicie budowana przewaga, a następnie… pit stop ewidentnie zawalony przez zespół. To uruchomiło domino, ponieważ Max stracił dorobek wszystkich poprzednich okrążeń. Lando znalazł się tuż za nim, z aktywnym DRS'em, gotowy do ataku. I się zaczęło.

Do tego momentu Verstappen nie popełnił przez cały weekend ani jednego błędu. Odpowiedzialność zespołu przy pit stopie jest ewidentna, więc to trochę rozgrzesza Maxa. Zrozumiała jest frustracja. Kolizja z Norrisem nie przekreśla, moim zdaniem rewelacyjnego i bardzo stabilnego poziomu Verstappena, czy niezwykle niskiego bilansu błędów. Natomiast to, co trochę potwierdza moje obawy dotyczące Maxa, o których pisałem wcześniej, to charakter tego błędu, którego efektem była kolizja z Norrisem. O co chodzi? Już wyjaśniam.

Otóż Max nie ma najmniejszego problemu z podniesieniem poprzeczki, z tym że jest trudniej, że rywale zaczynają deptać po piętach. Jest rewelacyjny w dostarczaniu rezultatów, które o ten przysłowiowy jeden procent przewyższają potencjał i możliwości samochodu. Pod tym względem jest żywą legendą. W swoistym maksymalizowaniu poziomu jest bezwzględnie perfekcyjny, a jednocześnie ma wyraźną słabość. Zdefiniowałbym ją jako brak umiejętności akceptacji słabszej dyspozycji – swojej lub sprzętu. Jednocześnie Max zrobił ogromny postęp, jeśli chodzi o ocenę ryzyka i modyfikację strategii wyścigowej. Potrafi analizować, jego sposób przeprowadzenia wyścigu jest bardzo przemyślany. Jednak w bezpośredniej walce, kiedy w niespodziewany, niezawiniony sposób niemal pewny sukces zaczyna wyślizgiwać się z ręki, ten zew bycia najlepszym bierze górę i nagle okazuje się, że nie pomaga ogromne przecież doświadczenie i nie mniejszy potencjał chłodnej analizy, szczególnie jeśli rywal ma ambicje do przejęcia tronu.

Oj, jak mi ten incydent przypomina dawny, decydujący o mistrzostwie wyścig w Jerez w 1997 roku. Michael Schumacher, który nie mając innego sposobu na zatrzymanie Villeneuve'a wjechał mu po prostu w bok, był święcie przekonany, iż cała wina i odpowiedzialność leży po stronie Kanadyjczyka. Przyznał to po latach jego ówczesny menedżer Willy Weber. Przyznał, że dopiero wspólne odtworzenie zapisu wideo „klatka po klatce” uświadomiły Michaelowi, co tak naprawdę się stało. Stąd nawoływania Norrisa, aby Verstappen przyznał się do winy, traktuję w kategorii życzeń fantastycznych.