Sam zainteresowany, jak i zespół, od początku weekendu w Monako podkreślali, że nie mają optymalnego sprzętu na ten wyścig. Na pewno więc nie ma mowy o tak suwerennej dominacji, w zasadzie całkowicie uniezależnionej od charakterystyki toru, z jaką mieliśmy do czynienia w poprzednich dwóch sezonach, ale wracając do „bądź tu mądry”. Monako narzuca podstawowe pytanie. Jak dobry jest tak naprawdę Verstappen, a żeby odpowiedź na nie, mam sporo argumentów dla każdej z opcji. No bo możemy stwierdzić zarówno, że co prawda Red Bull nie ma już tak fenomenalnej przewagi i bez tej przewagi prym wiodą Ferrari oraz McLareny i to na torze bodaj najmniej wybaczalnym z całego kalendarza. Możemy jednak równie dobrze zwrócić uwagę na wynik w kwalifikacjach Pereza, jego stratę do Verstappena i stwierdzić, że pozornie słabsze pole startowe Holendra jest mimo wszystko rewelacyjne, biorąc pod uwagę potencjał Red Bulla w Monako, a zostało uzyskane, cytując za Helmutem Marko dzięki „Max Factor". Tylko że faktyczne różnice sprzętowe pomiędzy kierowcami Red Bulla stanowią kolejną tajemnicę, a koncentracja konstrukcji na preferencjach, wymogach i stylu jazdy Maxa, jest w zasadzie pewnikiem.
Oczywiście w Monako brak tempa na pojedynczym okrążeniu boli szczególnie. Niekoniecznie ze względu na prestiż i długą tradycję Grand Prix. Chodzi o faktyczny brak możliwości wyprzedzania. Różnica w tempie musi być naprawdę ogromna, żeby można było liczyć na skuteczny i względnie bezpieczny atak, a jak łatwo o dramatyczne konsekwencje pokazało również w tym roku pierwsze okrążenie. Zatem szczególnie na ulicach Monako zarzut krytyków o wyścigu w formie procesji ma pewne potwierdzenie. W minioną niedzielę licząca się czołówka, jak wystartowała, tak dojechała. Jedyna szansa na zmiany w klasyfikacji wyścigu to poważny błąd rywala lub defekt. Brak możliwości przebicia się do wyżej punktowanych miejsc musiał nieuchronnie sprowokować komentarze Verstappena, chcącego po trochu podkreślić brak konkurencyjności sprzętu, którym dysponował. A ktoś przecież nie tak dawno mówił, że Max wygrywałby nawet w Haasie. Osobiście najbardziej przypadł mi do gustu komentarz Holendra o nudnym wyścigu. Czyli tłumacząc z polskiego na polski: „Jak wygrywam, to oglądajcie, emocjonujcie się, podziwiajcie. Jak jestem szósty to… nudziarstwo”.
Z drugiej strony – procesja? Mamy oba Ferrari i oba McLareny walczące o zwycięstwo, z jednym Red Bullem nadal jako pretendentem do tytułu. Zatem różnorodność i nieprzewidywalność, jakiej nie widzieliśmy w „Jedynce” od dawna. Czegóż więcej może chcieć serce kibica? A do tego cieszy wygrana Leclerca. To w końcu jego domowy wyścig, które tak wielu kierowców organizacyjnie uważa za swój dom, ale zdecydowanie niewielu utożsamia się z Monako w sensie narodowości i faktycznego obywatelstwa.
Hmm… czegóż więcej? No cóż, serie juniorskie, np. F3 pokazują, jak wyrównany może być poziom sportowy, jak wielu może być realnych kandydatów do zwycięstwa. W wyścigu F3 w Monako zwyciężył Gabriele Mini, co oznacza, że w ośmiu wyścigach mieliśmy ośmiu, różnych tryumfatorów! Nic dziwnego, że Kacper Sztuka nie ma łatwego życia w tej serii, bo śmiem twierdzić, że w sensie walki o setne sekundy jest trudniej niż w F1, ale to temat na odrębny tekst. W F1 od zawsze, bardziej niż w seriach juniorskich, technika stanowiła o jakości kart, którymi dysponuje gracz. Z budget cap czy bez.